Przyznam szczerze, że na ten tytuł natrafiłam zupełnie
przypadkiem przeglądając
półki z przecenami „de facto”
(szukałam jednej z książek
Tom’a Clancy).
Nie lubię tego, ale
powinnam zacząć od wyglądu książki i przy
okazji pochwalę się moimi
domyśleniami a’propos numeru
modelu maski na okładce
(OR-14? ;_;). Powiem Wam, że jeżeli
ktoś nie przesypiał na
lekcjach historii to po spojrzeniu na
reprezentujący książkę
obrazek będzie w dziewięćdziesięciu
procentach wiedział co
zapisane jest na wszystkich siedemset
ośmiu stronach swojej
przyszłej, poza programowej lektury.
Osobiście tak często
spotykałam się z opisanym w dziele
literackim motywem, że
moim obowiązkiem jest wymyślić
mu jakąś chwytliwą nazwę
(niestety jestem leniem, więc nie
wykonuję tak szybko moich
obowiązków).
Kupując książkę miałam
cichą nadzieję, iż autor rozwinął
skrzydła pisząc pierwsze
słowa – w końcu to DeMille, człowiek
odpowiedzialny za takie
perełki jak na przykład „Córka
generała” (film reżyserii
Simona Westa zekranizowano w 1999
roku). Rozwinął te swoje
skrzydła. Rozwinął, a potem upadł
i tak leżał twarzą do
podłogi, od czasu do czasu podnosząc
głowę w celu sprawdzenia,
czy nie przyjechał po niego oddział
antyterrorystyczny za
bezpodstawne rzucanie mułem w
czytelników.
Mułem zaczyna w Ciebie
trafiać, kiedy Lisa i Hollis urządzają
sobie „wyprawkę” autem
(którego nazwę, miesiąc po
przeczytaniu rozdziału
byłam w stanie powiedzieć w każdej
chwili, bo autor chyba kompletnie
zwariował na punkcie
ciągłego wspominania o
modelach aut i innych maszyn). Po
tym oczywiście akcja
nabiera tępa. Podkreślam; PO TYM. Żeby
Wam nie spalić przebiegu
całej akcji powiem, że czytając to
poczujecie się mniej
więcej tak jak czytając to: „No i wtedy on
sobie podszedł do tego
kolesia – najpierw krok prawą nogą,
potem lewą, popatrzył się,
zastanowił nad życiem i śmiercią,
podrapał po tyłku,
przypudrował nosek, ściął drzewo, a
potem
w końcu go zastrzelił, no
i ten pocisk leciał, leciał, leciał. Jak
już doleciał to go trafił.
Potem nasz bohater wsiadł do Skody
super 666
tratatatata hnią hnią octavii i zorientował się,
że na siedzeniu obok leży
tost, który kosztował 30 groszy,
przystrojony był serem jak
z wczorajszej pizzy Gueseppe, czy
jak to tam się pisze – oczywiście ser pożyczył od sąsiada,
który pracuje w KGB i ma
piękny ogródek z widokiem na bratki,
gerbery, dzwoneczki,
stokroteczki i tęcze.
Jak już przejechał 3 kilometry Skodą super 666
tratatatata hnią hnią
octavią, to się zorientował, że zapomniał
odebrać syna z
przedszkola…”.
…
NIE pytajcie się, jakie
jeszcze schizofreniczne zakończenia tego
tekstu przychodzą mi do
głowy (mam dziwną ochotę dodać do
niego jednorożce). Ogólnie
chodziło mi o to, że DeMille pisze
za dużo i zbyt dokładnie o
wszystkim potrzebnym do pchnięcia
fabuły na przód, jak i tym
niepotrzebnym. Czy jego prawdziwym
celem w każdej książce
było dobicie do pięciuset stron wzwyż?
Oczywiście nie każda
książka jest idealna – tak jak nie każda
jest okropna, więc teraz
może coś pozytywnego; historia po
tym jakże dłuuuuuu…gim
„muleniu” jest całkiem interesująca.
Powiem więcej miłych słów;
z niektórymi postaciami można się
nawet utożsamić (tak –
stwierdziłam to po wymienieniu setek
minusów).
Chyba już mnie trochę
znacie i wiecie, że jestem zbyt surowa
dla niektórych tytułów,
dlatego zachęcam do przeczytania
książki i własnej oceny.
Fajna recenzja , może przeczytam ^^
OdpowiedzUsuńRecenzja super ;) mua! Ale nie po to pisze. Pozdrawiam z technikum!! Widze że blog się rozwija i bardzo dobrze! Na każdym kroku będę go polecał. Zagladam tutaj co jakiś czas i jestem pod ogromnym wrażeniem! Trzymajcie sie w gimnazjum i czekam na te dwie PRZEPIEKNE KSIĄZKI ;) Konrad ^^ pozdrawiam
OdpowiedzUsuń