poniedziałek, 30 września 2013

Inwazja: Bitwa o Los Angeles, reżyseria:Jonathan Liebesman


Wyobraźcie sobie, że jest piątek, wracacie do domu około godziny dziewiętnastej, zmęczeni, ale szczęśliwi tym, że macie wolne przez następne dwa dni. Przygotowujecie kolację i dzisiaj wyjątkowo z powodu szlabanu na komputer zasiadacie przed telewizorem, na wygodnym krześle obrotowym. Bierzecie pilota i wciskacie na nim cyferkę „5”, czyli Polsat. Jeszcze nie wiecie, że po tym, co zobaczycie będziecie chcieli wyrzucić ekran przez okno. 
Oto i recenzja filmu z Polsatu: Inwazja: Bitwa o Los Angeles.
Cały koszmar zaczyna się już na samym początku kiedy pokazywane są nam urywane wiadomości, które oczywiście były kręcone trzęsącym się ziemniakiem chorym na Parkinsona. Nie żebym coś sugerowała, ale jak na to patrzę to myślę o Crysis’ie 2.  Genialny dziennikarz w tych równie genialnych wiadomościach wspomina, cytuję „miasto jest oczarowane meteorytami”, które zbliżają się z zawrotną prędkością do Ziemi. 
Potem kilka ujęć z bazy i przekaz radiowy: „pięć wrogich pojazdów. A. Zestrzelono nas” (nie muszę chyba mówić, że koleś który to powiedział miał kompletnie gdzieś to, że zaraz się rozbije i mówił to w taki sposób, którym ja obwieszczam, że ktoś musi wyrzucić śmieci, bo same się przecież nie wyrzucą).
Po tych jakże kreatywnych ujęciach dostajemy filmowym mułem prosto w twarz (widzicie, ostatnio lubię wspominać o mule, bo on wyraża więcej niż Rafaello) i przenosimy się do piętnastu dni przed inwazją. Dostajemy scenę w której sierżant biega sobie po plaży, oczywiście wszyscy niżsi rangą go wyprzedzają, mówiąc „dzień dobry”. Wiecie, twórcy chyba po prostu chcieli, żeby to wyglądało zabawnie. Byłam tak miła, że zaznaczyłam głównego bohatera na scrn’ie:


Nie, nie mogę na to patrzeć… Wolę kazać Wam oglądać scenę (oczywiście z tego samego filmu), która zaczyna się tekstem „kto ma moje tortellini?!”. ;_;
Cała akcja (<- jakby w ogóle jakaś była) zaczyna się „rozkręcać” kolejnymi ziemiankowymi wiadomościami. 
Ludzie, jeżeli kiedykolwiek zostaniecie reżyserami nie uznawajcie zasady „potrząśnij kamerą – będzie bardziej dramatycznie, a scena będzie bardziej dynamiczna, bo nic ciekawego się nie dzieje” za słuszną.
OK, nasz główny bohater i… drugi (główny?) bohater oglądają właśnie te wiadomości.
Potem przemowa do jednostki, blablabla, niepotrzebnie okrążające lotnisko śmigłowce, amatorka ASG, owczarek niemiecki o imieniu Gllen, sierżant rozwala płot, jakby był ze styropianu, itp., itd.
Bardzo podobała mi się scena, w której żołnierz przestraszył się proszku Vizir – to jedno ujęcie mnie urzekło (znaczy śmieję się aż do tej pory).
Warto też wspomnieć o tym, że ten sam koleś odłączył się od oddziału, zobaczył obcego (mam na myśli kosmitę), który mu później znikł z zasięgu wzroku. Spowodowało to, że wyszedł na sam środek „dziedzińca”  i świrował. Tak – środek „dziedzińca” jest punktem o dużej wartości strategicznej, bo… (dum dum dum) każdy może cię zobaczyć, a ty krzyczysz jak mała dziewczynka, kiedy atakuje od tyłu.
Och, była JEDNA wzruszająca scena, kiedy ładowali rannych przyjaciół do śmigłowca. Pamiętam, że jeden ranny powiedział „stary, dokończę tą składankę”, a ten który go ładował odparł ze łzami „przesłucham ją”, czy coś w tym stylu. Oczywiście potem kosmici zestrzelili owy śmigłowiec na ich oczach. Boże, jak ja chciałam posłuchać tej składanki. ;_;
Dalsza część Inwazji jest po prostu zwykłym przeciąganiem akcji, a potem następuje happy end (znaczy się całe miasto jest zniszczone i prawie każdy cywil martwy).


Końcowa ocena: gdyby zrobili z tego filmu Battlefield’a to bym za żadne skarby nie zagrała. Wolę patrzeć jak farba schnie.
Ocena: 2/10 (2 za kolesia, który miał głos jak smerf i efekty specjalne)                                                  
Klaudia

2 komentarze: