poniedziałek, 9 września 2013

Nelson DeMille – „Szkoła wdzięku”


Przyznam szczerze, że na ten tytuł natrafiłam zupełnie

przypadkiem przeglądając półki z przecenami „de facto”

(szukałam jednej z książek Tom’a Clancy).



Nie lubię tego, ale powinnam zacząć od wyglądu książki i przy

okazji pochwalę się moimi domyśleniami a’propos numeru

modelu maski na okładce (OR-14? ;_;). Powiem Wam, że jeżeli

ktoś nie przesypiał na lekcjach historii to po spojrzeniu na

reprezentujący książkę obrazek będzie w dziewięćdziesięciu

procentach wiedział co zapisane jest na wszystkich siedemset

ośmiu stronach swojej przyszłej, poza programowej lektury.

Osobiście tak często spotykałam się z opisanym w dziele

literackim motywem, że moim obowiązkiem jest wymyślić

mu jakąś chwytliwą nazwę (niestety jestem leniem, więc nie

wykonuję tak szybko moich obowiązków).

Kupując książkę miałam cichą nadzieję, iż autor rozwinął

skrzydła pisząc pierwsze słowa – w końcu to DeMille, człowiek

odpowiedzialny za takie perełki jak na przykład „Córka

generała” (film reżyserii Simona Westa zekranizowano w 1999

roku). Rozwinął te swoje skrzydła. Rozwinął, a potem upadł

i tak leżał twarzą do podłogi, od czasu do czasu podnosząc

głowę w celu sprawdzenia, czy nie przyjechał po niego oddział

antyterrorystyczny za bezpodstawne rzucanie mułem w

czytelników.

Mułem zaczyna w Ciebie trafiać, kiedy Lisa i Hollis urządzają

sobie „wyprawkę” autem (którego nazwę, miesiąc po

przeczytaniu rozdziału byłam w stanie powiedzieć w każdej

chwili, bo autor chyba kompletnie zwariował na punkcie

ciągłego wspominania o modelach aut i innych maszyn). Po

tym oczywiście akcja nabiera tępa. Podkreślam; PO TYM. Żeby

Wam nie spalić przebiegu całej akcji powiem, że czytając to

poczujecie się mniej więcej tak jak czytając to: „No i wtedy on

sobie podszedł do tego kolesia – najpierw krok prawą nogą,

potem lewą, popatrzył się, zastanowił nad życiem i śmiercią,

podrapał po tyłku, przypudrował nosek, ściął drzewo, a  potem

w końcu go zastrzelił, no i ten pocisk leciał, leciał, leciał. Jak

już doleciał to go trafił. Potem nasz bohater wsiadł do Skody

super 666 tratatatata hnią hnią octavii i zorientował się,

że na siedzeniu obok leży tost, który kosztował 30 groszy,

przystrojony był serem jak z wczorajszej pizzy Gueseppe, czy

jak to tam się pisze  – oczywiście ser pożyczył od sąsiada,

który pracuje w KGB i ma piękny ogródek z widokiem na bratki,

gerbery, dzwoneczki, stokroteczki i tęcze. 

Jak już przejechał 3 kilometry Skodą super 666

tratatatata hnią hnią octavią, to się zorientował, że zapomniał

odebrać syna z przedszkola…”.


NIE pytajcie się, jakie jeszcze schizofreniczne zakończenia tego

tekstu przychodzą mi do głowy (mam dziwną ochotę dodać do

niego jednorożce). Ogólnie chodziło mi o to, że DeMille pisze

za dużo i zbyt dokładnie o wszystkim potrzebnym do pchnięcia

fabuły na przód, jak i tym niepotrzebnym. Czy jego prawdziwym

celem w każdej książce było dobicie do pięciuset stron wzwyż? 

Oczywiście nie każda książka jest idealna – tak jak nie każda

jest okropna, więc teraz może coś pozytywnego; historia po

tym jakże dłuuuuuu…gim „muleniu” jest całkiem interesująca.

Powiem więcej miłych słów; z niektórymi postaciami można się

nawet utożsamić (tak – stwierdziłam to po wymienieniu setek

minusów).

Chyba już mnie trochę znacie i wiecie, że jestem zbyt surowa

dla niektórych tytułów, dlatego zachęcam do przeczytania

książki i własnej oceny.

Ocena: 5/10                                                                 Klaudia

2 komentarze:

  1. Fajna recenzja , może przeczytam ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Recenzja super ;) mua! Ale nie po to pisze. Pozdrawiam z technikum!! Widze że blog się rozwija i bardzo dobrze! Na każdym kroku będę go polecał. Zagladam tutaj co jakiś czas i jestem pod ogromnym wrażeniem! Trzymajcie sie w gimnazjum i czekam na te dwie PRZEPIEKNE KSIĄZKI ;) Konrad ^^ pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń